Na podstawie książki:
„Jak przeżyć stratę dziecka. Powrót nadziei” – Catherine M. Sanders
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne
Opracowała redakcja portalu: www.hospicja.pl
Śmierć dziecka to straszne nieszczęście. W kulturze, w której młodość ceni się ponad wszystko, zdarzenie takie uważa się za jedną z największych tragedii. Dla osieroconych rodziców kontynuowanie własnego życia wydaje się w tej sytuacji wręcz niemożliwe, a obsesyjne pytanie „Dlaczego?” nie opuszcza ich ani na chwilę. Rodzina i przyjaciele nie wiedzą, co mówić i jak pomóc. Wszyscy są jak sparaliżowani. A ci, którzy mogliby podtrzymać na duchu, wolą się nie wtrącać.
Mimo że osobie będącej w żałobie trudno w to uwierzyć, ale ten najcięższy chyba okresu w jej życiu skończy się. Trzeba jednak go przetrwać. Zrozumienie symptomów oraz poznanie przebiegu całego procesu doznawania smutku i żalu jest dlatego tak ważne, że sprzyja redukcji lęku, który w nas budzi zupełna utrata kontroli nad własnym życiem. Równie istotny jest powrót nadziei i ufności, że przyszłość znów kiedyś przyniesie radość i spokój, a straszne cierpienie pewnego dnia zniknie.
Proces żałoby charakteryzuje pięć kolejno po sobie następujących faz osierocenia: szok, uświadomienie sobie straty, chronienie siebie/wycofanie się, powracanie do zdrowia i odnowa. Wiedza o tym, jak smutek przebiega i jakie są jego kolejne fazy, ogromnie pomaga ludziom doświadczającym tego uczucia. Mogą oni nie tylko określić, w którym punkcie tego procesu się znajdują, ale i uznać obserwowane u siebie symptomy za normalne.
Badania wykazały, że często po śmierci dziecka w małżeństwie zaczynają się nieporozumienia, dochodzi do separacji lub rozwodu. Właśnie wtedy, kiedy członkowie rodziny najbardziej potrzebują podtrzymania na duchu i wzajemnego zrozumienia, w ich życiu rodzinnym pojawia się najwięcej dysharmonii. Szok, który w początkowych fazach opłakiwania straty chroni tych ludzi przed najsilniejszym atakiem cierpienia, izoluje ich jednocześnie od bólu pozostałych osób. Ponadto, członkowie rodziny nie cierpią w jednakowy sposób. Stosunek matki do dziecka jest inny niż ojca. Rodzeństwo, dziadkowie i dalsi krewni mogą w różny sposób postrzegać tę stratę. Odczucia każdej z tych osób należy traktować z pełnym i jednakowym szacunkiem, troską i delikatnością.
W większości wypadków faza szoku kończy się po kilku tygodniach. Nie dotyczy to jednak rodziców. Cały proces przeżywania rozpaczy po śmierci dziecka trwa u nich znacznie dłużej, ponieważ wchodzą tu w grę różne złożone czynniki. Dochodzi do głosu poczucie winy i gniew, które wciąż podtrzymują cierpienie, nawet wtedy, gdy inne aspekty osierocenia zdążą już dawno wygasnąć. Do wyzdrowienia, niezbędne jest rozerwanie więzów, które łączą rodzica z dzieckiem. Kiedy dziecko umiera, smutek rodziców wynika nie tylko z braku jego obecności, lecz także utraty pewnych aspektów ich własnej istoty. Identyfikacja bywa tak silna, że rodzice często donoszą o bezpośrednim wręcz odczuwaniu uderzenia, które zabiło ich dziecko lub bólu, jaki mu towarzyszył w śmiertelnej chorobie. Ponadto rodzice wiążą z dzieckiem swoje nadzieje na przyszłość, różne marzenia i aspiracje. Wobec jego śmierci ich własna nieśmiertelność staje pod znakiem zapytania, plany obracają się wniwecz, a oczekiwania zawodzą.
A jednak to właśnie dogłębne przeżycie smutku, nie zaś zaprzeczanie mu lub uciekanie od niego jest w stanie nas w końcu uleczyć. Jeśli w sposób świadomy przechodzimy od jednej jego fazy do drugiej, to przyspieszamy proces naszego zdrowienia. Jeżeli rozumiemy, na czym te fazy polegają i wiemy czego się spodziewać – a co najważniejsze – gdy nauczymy się, że są pewne metody, którymi możemy sobie dopomóc, wtedy mamy też większą pewność, że nasze doznania nie są czymś nienormalnym. Ponieważ ból rodziców trwa tak długo, wydaje się on często stanem chronicznym, który się nigdy nie skończy. Pewność, że to, co przeżywamy, stanowi kolejne fazy normalnego procesu, że nie utknęliśmy w miejscu, może wydatnie zmniejszyć stres osierocenia.
Tragiczne wydarzenie
Nie pamiętam dokładnie początku… to był tylko sen, ale mówiłem coś do Maggie, a ona spytała mnie, jak to się stało, że umarła. Powiedziałem jej, jak to było… Wytłumaczyłem jej tak samo, jak robiłem to zawsze, kiedy mnie o coś pytała – na przykład, skąd słońce wschodzi i inne takie głupstwa – po prostu szedłem przed siebie i wyjaśniałem jej, co się stało. „No wiesz, wpadłaś do basenu i utopiłaś się”. A wtedy ona powiedziała: „O tak, teraz rozumiem. A czy mogę wrócić? „Nie, nie możesz” – odrzekłem. Jej słowa zabrzmiały mniej więcej tak: No dobrze, teraz już rozumiem, co się stało, więc już chyba wolno mi wrócić.” A ja musiałem odpowiedzieć: Nie”. Kiedy się obudziłem, czułem się strasznie – tak jakbym się jej naprawdę wyrzekł. Dławiło mnie w gardle. Och, jakby to było dobrze, gdybym mógł jej powiedzieć: „Tak, możesz wrócić”.
– Osierocony ojciec, lat 28
Cierpienie przeżywane po śmierci dziecka jest znacznie głębsze i silniejsze niż jakikolwiek inny rodzaj bólu. Jest jak otwarta rana, która nie chce się zagoić. Ledwie utworzy się świeży strup, zaraz pęka na nowo bez żadnego ostrzeżenia. Nieznośna intensywność tego cierpienia godzi w samo wnętrze naszej istoty i powoduje, że czujemy się tak, jakby to tragiczne zdarzenie ani na chwilę nie przestawało nas niszczyć i emocjonalnie rujnować. Boimy się, że nigdy w pełni nie odzyskamy zdrowia. A jednak przekonujemy się, że możemy przetrwać. Uczymy się, jak wieść to nasze dziwne nowe życie, aż w końcu jakoś godzimy się z tym światem, tak różnym od dotychczas znanego. Nic nie jest już takie samo. Dochodzimy do przekonania, że życie jest nietrwałe i że nie mamy nad nim żadnej kontroli. Marzenia umarły, grzebiemy je więc wraz z naszą dziecięcą naiwnością.
Kiedyś, dawno temu, wierzyłam, że życie polega na naturalnym postępie i rozwoju. Sądziłam, że podobnie jak się to dzieje w całej przyrodzie, rośniemy, by osiągnąć dojrzałość, wydać na świat potomstwo i na koniec umrzeć. I że następnie nasze dzieci przechodzą tę samą drogę rozwoju. W ten sposób cykl życia jest wieczny, a następstwo pokoleń zagwarantowane.
W naszej kulturze śmierć małego dziecka zdarza się naprawdę rzadko. Ale skoro tylko dziecko osiągnie wiek dojrzewania, zagrożenie śmiercią znacznie wzrasta, przede wszystkim w wyniku wypadków. To samochody są główną przyczyną zgonów wśród młodzieży. Nastolatki swoją nadmierną śmiałością i skłonnością do brawury po prostu zbyt wiele ryzykują.
Kiedy dziecko umiera, rodzice cierpią tak samo, niezależnie od tego, w jakim ono jest wieku. Wiadomość o śmierci jest jak cios w brzuch. Nie można złapać oddechu ani wykonać żadnego ruchu. Przekracza jakiekolwiek możliwości ludzkiego zrozumienia.
W większości wypadków dzień tragedii zaczyna się całkiem normalnie. Wstajemy z łóżka, myjemy zęby, jeśli jesteśmy kobietami malujemy się, jeśli mężczyznami golimy, decydujemy, w co się ubrać. Jemy śniadanie, lub też czasem nie jemy. Wracając myślą do tego dnia, nie przestajemy się dziwić, że tak mało się różnił od innych. Lecz nim się zakończy, zajdą zdarzenia, których cofnąć się już nie da. Raz na zawsze wszystko ulegnie totalnej zmianie. Zostanie nam odebrany ktoś, kogo kochamy – stracimy bezpowrotnie nasze dziecko.
Tak wiele świąt zaczyna się i kończy w ten właśnie sposób. Dzień Matki, Dzień Dziecka, Święto Pracy, urodziny, imieniny itp. Tracimy czujność, pochłonięci pragnieniem świętowania jakiejś okazji, tracimy czujność. Przez chwilę ogarnia nas roztargnienie, w inną stronę kierujemy swoją uwagę i właśnie wtedy to się dzieje. Tamtego dnia, w Święto Pracy, postanowiliśmy być ostrożni i trzymać się z dala od autostrad. Zdecydowaliśmy, że pozostaniemy na miejscu, aby się nacieszyć naszym nowym domem na Florydzie, w którym było tak bezpiecznie. Po co wyjeżdżać? Mieliśmy tam wszystko, co mogło nam sprawić przyjemność: basen, własną przystań i łódkę do nart wodnych.
Jim, nasz syn, najchętniej brał łódź i spędzał na niej większość wolnego czasu, jeździł na nartach i odwiedzał nowych przyjaciół, którzy także mieszkali nad wodą. Nasza przystań stała się wkrótce miejscem spotkań nastolatków i z przyjemnością patrzyłam, jak Jim spędza wesoło czas ze swoimi nowymi kolegami. Zawsze był dzieckiem nieśmiałym, tak, że nasze wyprowadzenie się z Massachusetts stanowiło dla niego ciężkie przeżycie. Dopiero niedawno poznał grupę chłopców, w których towarzystwie czuł się dobrze. Uwielbiał konstruowanie modeli samolotów i budowanie wszelkiego rodzaju maszyn. Kochał też książki. Nigdy natomiast nie zajmował się sportem – miał dość marny wzrok. Odkąd jednak zamieszkaliśmy na Florydzie, Jim stał się świetnym narciarzem wodnym. Po raz pierwszy w życiu miał w sporcie coś do powiedzenia. A do nart nie był mu potrzebny idealny wzrok, w każdym razie tak nam się wydawało. I w końcu prawdopodobnie to jego nieostre widzenie stało się przyczyną śmierci.
Od czasu gdy przenieśliśmy się z Massachusetts na Florydę, Jim zaczął mieć kłopoty w szkole. Nie zaliczył algebry w pierwszym terminie. Trudno było zrozumieć tę porażkę, ponieważ rok wcześniej na egzaminie z matematyki był jednym z najlepszych. Wydawało się, że ma trudności z przystosowaniem się do innego typu środowiska szkolnego. W Massachusetts uczęszczał do małej prywatnej szkoły, gdzie czuł się bezpiecznie i „u siebie”. Tu, w St. Petersburgu chodził do wielkiej szkoły publicznej, a na dodatek przeniósł się w połowie roku, co już samo w sobie jest dla większości dzieci bardzo trudne. Aby wzbudzić w nim silniejszą motywację, postanowiłam sama uczęszczać na niektóre zajęcia prowadzone w miejscowym college’u. Sądziłam, że widząc, jak ja ciężko pracuję, sam także nabierze zapału do nauki, Moje zajęcia trwały zaledwie od tygodnia.
Tamtego dnia, gdy Jim zszedł rano na śniadanie, uczyłam się francuskiego. Pamiętam, że rzucił kilka żartobliwych uwag na ten temat i razem śmieliśmy się z mojej nieudolnej francuskiej wymowy. Mieliśmy tego dnia wolne. Catherine, nasza najmłodsza córka, bawiła się w basenie z przyjaciółką z sąsiedztwa. Hersh, mój mąż, odpoczywał z książką. Normalka. Nic się zdarzyć nie może. Kilka minut po dwunastej Jim oświadczył, że pójdzie pojeździć na nartach z przyjaciółmi. Poprosiłam go, aby wrócił do domu przed wpół do czwartej, ponieważ chcieliśmy później sami także trochę popływać łódką. Patrzyłam, jak idzie w kierunku przystani i pomyślałam, że bardzo ostatnio urósł i zmężniał. Był wysoki, szeroki w ramionach. Stał się naprawdę przystojnym chłopakiem. Pamiętam, jak stwierdziłam, że jestem z niego niezmiernie dumna. Jim opuścił przystań, łódź pomknęła szerokim łukiem po zielonej zatoce. Po chwili znikł mi z oczu. Wtedy to po raz ostatni widziałam go żywego.
Było tuż po trzeciej. Leżałam nad basenem i zobaczyłam motorówkę spieszącą w stronę przystani. Nie była to nasza łódź. Na dziobie stał Ken, najlepszy przyjaciel Jima. Gdy tylko mnie zobaczył, krzyknął: Wezwijcie pogotowie, Jim miał wypadek!” Hersh popędził w kierunku przystani. Ja pobiegłam, żeby zadzwonić po karetkę i po przekazaniu informacji pędem zawróciłam w stronę łodzi. Ale Hersh wrzasnął na mnie, żebym sprowadziła na pomoc sąsiadów mieszkających nieco dalej na tej samej ulicy. Wciąż nie widziałam Jima. Nie wiedziałam, że Hersh dlatego mnie po nich posłał, żebym nie zobaczyła, jak ciężko nasz syn jest poraniony. Nie wiem, jak długo czekaliśmy na ambulans. Pewnie niezbyt długo, ale nigdy nie będę już w stanie tego określić. Wydawało mi się, że jest to wieczność. Mój skołatany, rozkręcony umysł przypominał rozpędzony kalejdoskop – kolejne wrażenia następowały po sobie szybciej, niż byłam w stanie cokolwiek z nich pojąć. Paniczny strach ściskał mi gardło. Prawie nie mogłam oddychać.
Ekipa pogotowia ratunkowego pracowała nad Jimem godzinę i w końcu przywróciła mu oddech (nie wiedziałam, że nie oddychał). Nie odzyskał przytomności, ale byliśmy pewni, że teraz już wszystko będzie dobrze. Jak sprawnie działał w nas wtedy mechanizm zaprzeczania. Nie wiedzieliśmy, że oddech podtrzymywany był sztucznie, a skóra zabarwiła się pod wpływem podanego tlenu. Nie byliśmy świadomi tego, że Jim, uderzony przez nadpływającą łódź, doznał wylewu krwi do mózgu, a także złamania karku. Niesiono Jima do ambulansu. Hersh i ja jechaliśmy tuż za karetką, ale po drodze zgubiliśmy ją. Dotarliśmy do szpitala w kilka minut po niej. Wpadliśmy jak bomba do środka i wtargnąwszy do izby przyjęć, zażądaliśmy, by zaprowadzono nas do syna. Pielęgniarka kazała nam czekać w małym gabinecie sąsiadującym z holem. Idąc w tamtą stronę, spostrzegłam członków ekipy ratunkowej, która zajmowała się Jimem tuż po wypadku. Byli przygnębieni, unikali kontaktu wzrokowego. Moje serce znów zamarło.
Nie wiem, jak długo czekaliśmy na lekarza. Kiedy wszedł, zerwałam się z miejsca, pytając o Jima. Bez żadnych wstępów czy jakiegokolwiek wahania w głosie powiedział: „Wasz syn nie żyje!” Świat stanął. Jedyne, co udało mi się zapamiętać z tamtej chwili, to wycofanie się w głąb siebie, odcięcie od otaczającej rzeczywistości. Siedziałam jak skamieniała, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji emocjonalnej i tylko bezskutecznie usiłowałam jakoś pogodzić ze sobą te dwa światy: zewnętrzny i wewnętrzny.
Lekarz wyszedł. Pojawiła się pielęgniarka i spytała: „Czemu pani nie płacze?” A ja dalej nie odczuwałam żadnych emocji. Byłam zbyt odrętwiała, żeby odpowiedzieć lub choćby pragnąć to zrobić. Życie się skończyło, a ja nawet nie potrafiłam pojąć, co to oznacza. Potrzebne były lata, abym zrozumiała, że nigdy nie będę w stanie tego zrozumieć.
Później z fragmentów informacji staraliśmy się odtworzyć przebieg wypadku. To była jedna z tych idiotycznych sytuacji, kiedy sekundy decydują o życiu. Jim ślizgał się na nartach za łodzią, a z przeciwnej strony nadjeżdżała łódka z przyjaciółmi. Jim zboczył z kursu dość znacznie, ale widocznie nie ocenił odległości prawidłowo i nie zorientował się, że tamta łódź znajduje się tak blisko. Gdy zbliżył się na tyle, żeby to dostrzec, było już za późno. Lina wypadła mu z ręki i wpadł do wody. Łódka prawdopodobnie nie mogła go już wyminąć i z impetem wpadła na niego. Uderzenie było tak silne, że wyrzuciło sternika na zewnątrz.
Tamtego dnia opuściliśmy szpital – żałosna para z niewielką papierową torbą zawierającą ubranie. Nasz syn odszedł.
SZCZEGÓLNY RODZAJ WIĘZI, KTÓRA NAS ŁĄCZY Z DZIEĆMI
Stosunek rodziców do własnych dzieci jest jedyny w swoim rodzaju. Więź, która nas z nimi łączy, to coś więcej niż tylko związki krwi. Nie jest ona wyłącznie skutkiem naszej potrzeby bycia członkiem instytucji zwanej rodziną, czy chęci przekazania jakiegoś fragmentu siebie przyszłym pokoleniom.
Dzieci stają się cząstką nas samych nie tylko dlatego, że wywodzą się z naszego ciała i naszej krwi; składa się na to także wiele innych przyczyn. Więzy emocjonalne, jakie nas z nimi łączą, są bardzo silne. Widzimy w nich samych siebie. Śledzimy ich rysy twarzy, sylwetkę, a nawet zachowanie, starając się uchwycić choćby najdrobniejsze ślady podobieństwa do nas. Jeśli udaje nam się stwierdzić ich istnienie, czujemy coś na kształt pokrewieństwa duchowego i przepełnia nas wtedy uczucie dumy.
Dzieci są obiektem naszej miłości. Co więcej, wspólna troska o własne potomstwo wzmacnia nasze wzajemne uczucia. Kochając razem nasze dzieci, czujemy się także, jako para, bardziej związani ze sobą. A dopełnieniem tego cyklu jest to, że ta miłość wraca do nas w postaci gorącego uczucia naszych dzieci. Macierzyństwo lub ojcostwo to przełomowy moment w sytuacji społecznej człowieka. Stanowi o dorosłości. Traktowani dotąd jako ludzie młodzi i niedoświadczeni, zyskujemy rangę osób dorosłych i odpowiedzialnych. Wzrasta nasz autorytet, możliwości, prawa i przywileje. Ludzie traktują nas bardziej serio.
Kiedy Joe i Sarah się pobrali i kiedy urodziło im się pierwsze dziecko, mieli zaledwie po 19 lat. Joe zamiast pójść na wyższą uczelnię, wprost ze szkoły średniej wkroczył w świat ludzi dorosłych i zaczął pracować. Był raczej zadowolony z życia. I wtedy to się stało – Czwartego Lipca ich córeczka się utopiła. Chwila nieuwagi wystarczyła, aby dwuipółletnie dziecko samo powędrowało nad jezioro. Pomoc przyszła szybko, nie na tyle szybko jednak, aby uratować jej życie. Rozmawiając później ze mną na ten temat, Joe wyjaśnił, czym była dla niego jego córeczka.
Poza tym, że była promienną małą istotą wnoszącą wiele radości w nasze wspólne życie, dawała mi jeszcze coś więcej. Wiesz, jak to jest – zanim się urodziła, czułem się strasznym szczeniakiem wśród tych facetów w pracy… rozumiesz… kimś kompletnie niedoświadczonym życiowo i w ogóle. Ale kiedy urodziła się Cindy, nagle zaczęli mnie traktować zupełnie inaczej… tak, jakbym był jednym z nich. Pomyślałem sobie, że może to dzięki temu, że stałem się ojcem, robię wrażenie bardziej dorosłego. I musiało tak być, skoro ich stosunek do mnie tak bardzo się zmienił.
A więc ta szczególna więź łącząca Joe z córeczką wynikała częściowo z przywileju, które dawało mu ojcostwo w miejscu pracy. Gdy związek ten został przerwany, stało się to trochę tak, jakby przywilej ten znów mu odebrano.
IDENTYFIKOWANIE SIĘ Z WŁASNYMI DZIEĆMI
Identyfikujemy się z dziećmi nie tylko dlatego, że podobnie jak my wyglądają lub się zachowują, lecz także z tego powodu, że wychowując je, dzielimy z nimi tak wielki obszar naszego życia. Znamy ich słabości, ich czułe punkty i przesadne reakcje. Pielęgnujemy je, gdy są chore. Dodajemy odwagi, gdy się boją. Dzieci rosną i rozwijają się, a my coraz bardziej angażujemy się w ich sprawy. Ten bliski związek sprawia, że dzieci stają się częścią nas samych i w nich odnajdujemy naszą własną dziecięcość. Pierwsze lata ich życia wskrzeszają nasze dzieciństwo, a wtedy jeszcze wyraźniej widzimy w nich siebie. Z ich śmiercią ginie jakaś niezmiernie ważna część naszej istoty. Osieroceni rodzice, przeżywają specyficzny stan ducha. To cudowne miejsce w ich wnętrzu, którym dzielili się z własnym dzieckiem, przypomina teraz puste, zamarłe miasto, w którym straszą duchy.
A jednak we właściwym czasie, gdy już do tego dojrzejemy, będziemy w stanie ponownie powrócić do życia. Najpierw jednak musimy się otworzyć na taką możliwość.
Nieśmiertelność
Dzieci są naszym jutrem. Od chwili poczęcia, a nawet jeszcze wcześniej, puszczamy wodze fantazji i wyobrażamy sobie ich przyszłość – jakie będą, kim zostaną, kogo poślubią, jak liczne będą mieli potomstwo. Widzimy siebie w roli dziadków. A czemuż by nie? Właśnie tego nauczyliśmy się oczekiwać. Taki jest porządek wszechświata. Liczymy na to. Nic więc dziwnego, że gdy nasze dziecko umiera, gdy łańcuch ulega przerwaniu, nie jesteśmy w stanie tego pojąć. Czujemy się pozbawieni przyszłości, a nawet z niej ograbieni – została pogrzebana wraz z dzieckiem.
Zdumiewające, jak wiele energii potrzeba, żeby się odrodzić i znów na nowo zacząć inwestować w takie wartości jak wiara, nowe jutro, lepsza przyszłość. Przez długi czas bałam się nawet spróbować to robić.
Dzieci są naszym łącznikiem ze światem. Dzieci łączą nas ze światem zewnętrznym na wiele różnych sposobów. Są czymś w rodzaju naszych osobistych emisariuszy. Ponadto dzieci wnoszą w rodzinne życie mnóstwo energii. Ich nieustanny entuzjazm i ciekawość działają stymulująco. Gdy tracimy to naturalne źródło energii, wydaje się, że prawie cały świat zamarł. Nasza zdolność regeneracji zanika.
PROBLEMY MAŁŻEŃSKIE
U 75-90% par, które straciły dziecko, pojawiają się poważne problemy małżeńskie. Właśnie wtedy, kiedy partnerzy są sobie najbardziej potrzebni, to zamiast się wspierać, zaczynają siebie unikać. Oczywiście wystąpienie problemów lub ich brak w danym małżeństwie zależy głównie od tego, jakie ono było przed śmiercią dziecka. Czy partnerzy dzielili się wzajemnie swoimi uczuciami, czy też każdy z nich skrywał je w sobie, nie chcąc drugiego zranić? Czy udzielali sobie nawzajem wsparcia, czy przeciwnie – często krytykowali? A może żywili wobec siebie ambiwalentne uczucia? Wszystkie te czynniki wpływają na sposób przeżywania straty – komplikują go lub upraszczają.
Nigdy nie jest łatwo zrozumieć uczucia partnera. Po śmierci dziecka jest to jeszcze trudniejsze, ponieważ z ledwością rozumiemy samych siebie. Nic już nie ma sensu – nasze uczucia, wrażenia, nawet myśli. Od tego żalu wszyscy zaczynamy trochę wariować. Rozpaczamy w rozmaity sposób. Ale niejednakowe przeżywanie smutku przez mężczyznę i kobietę wynika także i z tego, że są oni przygotowani do pełnienia różnych ról społecznych. Mężczyźnie nie wolno się wzruszać, musi być człowiekiem samodzielnym i umieć panować nad sobą. Jego zadaniem jest zapewnienie rodzinie bytu i opieki. Powinien być silny.
Kobieta natomiast ma być karmicielką i opiekunką, a dzięki swojej zdolności do empatii – zapewniać komunikację w rodzinie. To ona dba o jej trwałość i nienaruszalność. W normalnych warunkach wypełnianie tych ról nie sprawia większych trudności, ponieważ jest zgodne z oczekiwaniami społecznymi. Kiedy jednak partnerzy stają wobec tak druzgocącej tragedii jak śmierć własnego dziecka, ten normalny układ zaczyna szwankować lub wręcz staje się niemożliwy do utrzymania.
Przede wszystkim mężczyźnie, który przecież zobowiązany jest do pełnej kontroli nad sobą, nie wolno płakać. Jakiż to potwornie trudny obowiązek, szczególnie dla kogoś, kto ma złamane serce. W procesie uspołeczniania chłopcom zezwala się na znacznie większą agresywność niż dziewczętom, stąd pierwszą reakcją mężczyzny jest raczej gniew niż łzy. Kobieta reaguje na ogół bardziej pasywnie; jeśli jednak wyrazi swój ból w płaczu czy głośnym zawodzeniu, to spotka się to z pełną społeczną aprobatą. Jej gniew natomiast nie będzie dobrze przyjęty. Pogrążając się w rozpaczy po stracie dziecka, sami sobie czynimy wiele krzywdy. Jesteśmy tak przewrażliwieni, wystraszeni, niepewni. Właśnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebujemy ciepła i serdeczności, wykluczamy całkowicie jakąkolwiek możliwość bliskich kontaktów z ludźmi. Otaczamy się murem obronnym i zamykamy w swoim własnym prywatnym piekle.
Kiedy tracimy dziecko, gdy odchodzi od nas ktoś bliski, powinniśmy dzielić się swoimi uczuciami z innymi ludźmi. Mówić o ukochanej osobie. Nie ma sposobu, aby uniknąć cierpienia i żalu. Lecz stokroć trudniej przeżywa się te uczucia, jeśli się je w sobie tłamsi. Dobrze jest włączyć się w pracę grupy wsparcia, poszukać też terapeuty, który zna się na procesie przeżywania żałoby. Znajdźcie przyjaciela, który nie będzie uciekał przed waszym cierpieniem. Zachowanie w pamięci wspomnień i jednoczesne dzielenie się swoimi uczuciami z innymi jest tym, co w końcu uwolni wasze serca od bólu i sprawi, że rozpacz przeminie.
CZY WIEK DZIECKA MA JAKIEŚ ZNACZENIE?
Wiek dziecka w momencie śmierci nie wydaje się odgrywać jakiejś specjalnej roli; piekący żal i ból nie do zniesienia są w każdym przypadku jednakie. Mogą się jednak także pojawiać pewne różnice w przeżywaniu żałoby, wynikające z tego, na którym etapie rozwoju znajdowało się dziecko w chwili zgonu. Ważne jest, w którym okresie życia nastąpiła tragedia – czy było ono wtedy niemowlęciem, małym dzieckiem, czy dorosłym człowiekiem.
Córeczka Toma i Luise miała zaledwie 9 miesięcy, gdy umarła z powodu rozszczepu kręgosłupa (spina bifida). Rodzice przez cały okres jej krótkiego życia opiekowali się nią z niezwykłym poświęceniem, czuwając przy niej 24 godziny na dobę. Stała się ośrodkiem ich życia, najważniejszym obiektem miłości; spędzali z małą dzień i noc, nie widząc poza nią świata. Luise tak o tym opowiadała:
Melinda właśnie zaczęła odwzajemniać mój uśmiech. Widok jej kochanej twarzyczki, która rozpromieniała się, gdy wchodziłam do pokoju, przyglądanie się, jak w trakcie kołysania do snu śledzi uważnie moją twarz, oczekując uśmiechu, sprawiało mi radość, jakiej dotąd nie znałam. Jej śmierć jest dla nas wielką porażką. Melinda ufała nam i w jakiś sposób zawiedliśmy ją. Dla Toma i Luise ich córeczka będzie zawsze dziewięciomiesięcznym dzieckiem. Umarła w okresie życia, kiedy jest się całkowicie zależnym od rodziców. Nie było tu jeszcze miejsca na konflikty, którym muszą sprostać rodzice nastolatków, a jedynie rozbrajający uśmiech i podstawowe fizyczne potrzeby, które należało zaspokoić. Tym, co w specyficzny sposób zabarwiło ich żal i cierpienie, było głębokie poczucie wstydu, że nie potrafili uratować swojej córeczki. Jak powiedziała Luise: „Rodzice powinni chronić swoje dzieci i czuwać nad ich bezpieczeństwem”. Obydwoje czuli, że zawiedli Melindę i teraz żyli z nieznośną świadomością poniesionej klęski.
Roger miał 18 lat, kiedy zginął w wypadku samochodowym. Jechał jako pasażer na tylnym siedzeniu. Samochód wziął zbyt szybko zakręt, przekoziołkował i rozpadł się na kawałki, stając w płomieniach. Kierowca wraz z towarzyszką zostali wyrzuceni na zewnątrz -byli mocno poturbowani, ale żyli. Rogerowi i jego dziewczynie nie udało się natomiast wydostać z płonącego samochodu. Żadne z nich się nie uratowało.
Roger od 15 roku życia przeżywał okres buntu. Będąc drugim z kolei chłopcem w rodzinie, zawsze czuł się gorszy od brata, który umiał robić wszystko lepiej od niego. Wpadł w złe towarzystwo. Ojciec wielokrotnie przestrzegał go przed przyjaźnieniem się z kolegą, który prowadził samochód w chwili wypadku, ponieważ otrzymał on już niejeden mandat za przekraczanie szybkości. Rodzice Rogera próbowali skorzystać z pomocy psychologa, ale chłopiec był oporny. Poszedł na sesję terapeutyczną tylko jeden raz i więcej już chodzić nie chciał. Ojciec później powiedział:
Przewidywałem, że coś się stanie, ale nie mogłem nic na to poradzić. Czego bym nie próbował, natrafiałem na mur. Żałuję, że go nie trzymałem pod kluczem… Gdybym to zrobił, dzisiaj by żył. Miałem nadzieję, że wcześniej czy później wyjdzie z tego okresu buntu – był w gruncie rzeczy dobrym chłopcem, coś mu się tylko w głowie poplątało. A teraz jest już za późno. Rodzice Rogera musieli radzić sobie nie tylko z rozpaczą po stracie syna, lecz także z uczuciami pozostałymi po nie rozwiązanych konfliktach, które zwykle powstają między nastolatkami a ich rodzicami. Ujawniane przez nich na przemian emocje, takie jak gniew, smutek, poczucie winy i wstyd tworzyły galimatias niełatwy do uporządkowania. Role, które dziecko pełni, różnią się w zależności od jego wieku i od wielkości rodziny. A więc i bezpośrednie następstwa tragicznego zdarzenia mogą być różne. Jakie by one jednak nie były, śmierć dziecka – zarówno małego, jak i dorosłego – stanowi nieodwracalne przeżycie, które wpływa negatywnie na losy człowieka jeszcze przez wiele lat.
GDY DZIECKO UMIERA NAGLE
Tego nie da się pojąć. Jednego dnia jest tutaj, śmieje się, bawi, żartuje, a następnego dnia; już go nie ma. Odeszło. Po jego śmiechu, po nie kończącej się paplaninie nie pozostał nawet ślad. Łóżko stoi puste, brak zmiętej piżamy na podłodze. Dom, który stale pełen był głosów dziecięcych, jest teraz równie pusty jak serca rodziców. Śmierć dziecka, obojętnie w jakim jest ono wieku, pozostawia bliskich mu ludzi w stanie głębokiego szoku i niedowierzania. Jeśli przychodzi nagle, to wstrząs ten trwać może miesiącami. Często objawia się odrętwieniem emocjonalnym, „zamrożeniem”, które jest przeszkodą w przejściu do następnej fazy żałoby.
W wieku dojrzewania wypadki śmiertelne są częste. Nierzadko wywołują one u osieroconych rodziców ambiwalentne uczucia, przybierające nawet postać skrajnego konfliktu emocjonalnego. Wynika to stąd, że nastolatek przeżywa okres indywiduacji, określania i sprawdzania stopnia swojej niezależności. I ten normalny, choć trudny, trwający kilka lat proces, w wypadku śmierci dziecka zostaje nagle przerwany. A wtedy często się zdarza, że gniew rodziców skupia się głównie na młodym człowieku; za jego brawurę i lekkomyślność. Jak już powiedzieliśmy, szok powoduje; zamrożenie” uczucia gniewu i stan ten utrzymuje się do momentu, aż rodzice będą w stanie przyjąć w pełni realność śmierci.
Bywa, że w stanie; „zamrożenia” rodzice skrajnie idealizują dziecko, wspominając je jako istotę doskonałą, piękną i genialną. Często na tak długo dają się ponieść fantazji, że zaczynają się gubić we własnych uczuciach, nie potrafią ich z siebie uwolnić i tym samym hamują proces powrotu do zdrowia. W swej odrętwiałej pamięci przechowują wciąż taki sam, nie podlegający zmianom, obraz dziecka-ideału. Kiedy rodzice słyszą diagnozę określającą chorobę jako śmiertelną, pierwszą ich reakcją jest szok. Po nim następuje zwykle długi okres nieprzyjmowania tej prawdy do wiadomości i w tym czasie, co jest całkowicie zrozumiałe, poszukują intensywnie najlepszych metod leczniczych oraz starają się dotrzeć do najsławniejszych lekarzy. Dążą też usilnie do tego, by jak najwięcej wiedzieć o stanie dziecka i zrozumieć, co mu właściwie dolega. Żyją nadzieją na wyleczenie, poprawę lub cud. Wszystko to daje im możliwość pogodzenia się z chorobą. Już w tym momencie, niejako; z wyprzedzeniem” zaczynają opłakiwać śmierć dziecka. Jeśli proces umierania rozciągnięty jest w czasie, szok może być mniej intensywny, niż w wypadku nagłego zgonu, na który nikt nie jest przygotowany. Cierpienie i ból rozstania są jednak w obu wypadkach podobne. Rodzice, ci najważniejsi opiekunowie i pielęgniarze swoich chorych dzieci, tracąc obiekt codziennej troski, stają wobec pustki i braku celu w życiu. Są wyczerpani zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.
PIĘTNO ŻAŁOBY
Żałoba niesie w sobie pewien szczególny, pokrewny wstydowi rodzaj piętna, wynikający z traktowania śmierci jako kary. W żadnej innej sytuacji nie jest to tak oczywiste, jak w wypadku utraty dziecka. A ponieważ tego rodzaju tragedia zdarza się raczej rzadko, to gdy ma ona już miejsce, rodzi się myśl, że chyba to jakaś kosmiczna siła skazała nieszczęsnych rodziców na taki koszmar. Osieroceni rodzice mówią, jak to znajomi, spotykani na ulicy czy w sklepie, unikali bezpośredniego kontaktu z nimi. Jedna z matek opowiedziała taką historię:
Robiłam właśnie zakupy w supersamie, kiedy zobaczyłam, jak pewna znajoma paniusia, nie chcąc się ze mną spotkać, usiłuje się schować za ladą z mrożonkami. Poczułam się naprawdę dotknięta – zupełnie jakbym miała jakąś chorobę zakaźną… Na miłość Boską, żałobą nie można się zarazić.
Inna matka porównała okres tuż po śmierci dziecka do sytuacji człowieka trędowatego, pozbawionego leprozorium. Czuła się wyobcowana i samotna. Masz wrażenie, że jesteś wyrzucona poza nawias społeczeństwa, opuszczona przez wszystkich, i to właśnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebujesz ludzi. To nie jest w porządku.” Odwieczne pytanie. Dlaczego właśnie moje dziecko?” zadają sobie wszyscy osieroceni rodzice, zmagający się z tą bezsensowną udręką. Jeśli inni członkowie społeczności unikają ich, to właśnie dlatego, że obawiają się tego strasznego cierpienia. Są oszołomieni i wstrząśnięci rozmiarem tragedii. Wydaje im się, że nic nie mogą zrobić, a własna bezradność krępuje ich i wprawia w zakłopotanie.
JAK DŁUGO BĘDĘ CIERPIEĆ?
Próby wyznaczenia limitu czasowego dla opłakiwania straty dziecka są całkowicie pozbawione sensu. Większość z nas chciałaby móc kontrolować czas swego cierpienia. Trudno jest znieść tak wielki ból, jeśli trwa on bardzo długo. Mamy ochotę powiedzieć: No dobrze, spodziewam się, że będzie to trwało sześciu miesięcy; potem chcę z tego wyjść. Jestem gotów cierpieć, ale po sześciu miesiącach chcę mieć to już absolutnie poza sobą. Ale żałoba po stracie bliskiej osoby nie na tym polega. Jest to długi, złożony proces. W ogromnym stopniu zależy on od takich czynników, jak stosunek do dziecka za jego życia (zaufanie lub jego brak), od tego, jak wiele osób zechce udzielić nam wsparcia, od stanu naszego zdrowia, innych kryzysów, którym musimy sprostać w tym samym czasie oraz naszego sposobu reagowania na stres. Ogromna jest liczba zmiennych, które mają wpływ na przebieg tego procesu. Badania naukowe wykazały, że wychodzenie z tego stanu może trwać latami, a być może całkowite wyzdrowienie nigdy nie jest możliwe. Jedno jest pewne: tego rodzaju bólu nie da się przeżyć w przyspieszonym tempie, nie można go też uniknąć.
POSZUKIWANIE SENSU
Poszukiwanie sensu w tym, co się stało, zaprząta nieustannie myśli osób bliskich zmarłemu. Staramy się ustalić wszystkie najdrobniejsze nawet fakty związane ze śmiercią, jakby od tego zależała nasza możliwość poskładania wszystkiego w jedną całość i zrozumienia czegokolwiek z tej niepojętej tragedii. Kiedy nic już nie ma sensu, rozpaczliwie poszukujemy jakiegoś śladu, szczątkowej choćby informacji, która pozwoliłaby rozwiązać zagadkę. Rzadko jednak odnajdujemy ten sens tam, gdzie go szukamy. Ciągłe rozpamiętywanie tragicznej przeszłości niewiele może nam pomóc, znacznie więcej zyskamy, silniej angażując się w życie. Niestety, na początku nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Dawniej, gdy ktoś sugerował, że cierpienie jest doświadczeniem mogącym przyczynić się do naszego rozwoju duchowego, wpadałam w złość. Tego rodzaju pogląd budził we mnie odrazę. Myśl, że straszna tragedia może wpływać pozytywnie na mój rozwój, wydawała mi się zupełnie nie do przyjęcia.
Teraz patrzę na to inaczej. Przekonałam się, że tylko wyjątkowo ciężkie osobiste przeżycia są prawdziwym sprawdzianem naszego charakteru. To one powodują, że zwracamy się ku własnemu wnętrzu, a nie mając możliwości wyboru i mogąc jedynie dalej trwać, stajemy się ludźmi mądrzejszymi i silniejszymi. Bezbronni i bezradni zwracamy się ku duchowemu źródłu siły. I niezależnie od tego, czy nazywamy je Bogiem, Opatrznością czy Siłą Wyższą, przekonujemy się, że poszukiwanie sensu prowadzi nas do silniejszego związku z tym źródłem. Stwierdzamy, że jeśli nastawiamy się na odbiór, znajdujemy odpowiedź. Ale pierwszą rzeczą, którą musimy zrobić, to przestać potępiać, a tego właśnie na początku okresu żałoby zrobić nie umiemy. Obwiniamy siebie, innych, a nawet Boga. Dopiero godząc się na to, by jakaś potężniejsza od nas siła nami kierowała, zaczynamy odnajdywać drogę w labiryncie bólu, samotności, tęsknoty, winy i gniewu.
Drogi Rodzicu, który właśnie straciłeś dziecko, namawiamy cię gorąco do cierpliwości wobec siebie. Nie spodziewaj się, że natychmiast otrzymasz właściwą odpowiedź i poznasz przyczynę swojego nieszczęścia. Być może nigdy ona nie nadejdzie. Ważne jest, abyś kolejne fazy smutku i żałoby przeżywał w sposób świadomy i zdeterminowany, nie uciekając od bólu, lecz śmiało weń wchodząc. Kiedy widzisz tak długą drogę przed sobą, wydaje ci się, że nigdy jej nie pokonasz; szczerze ci radzimy – żyj dniem dzisiejszym. Wiemy, słyszałeś to hasło już wiele razy w życiu. Ale nigdy nie jest ono równie ważne i równie prawdziwe jak wtedy, gdy utraciłeś dziecko.
Zdrowiejąc, powoli i niedostrzegalnie rozwijasz się. Nie będziesz już nigdy tą samą osobą, którą byłeś, gdy twoje dziecko żyło. Ale jeśli przez modlitwę i medytację zwiążesz się mocniej ze swoją Siłą Wyższą, posiądziesz siłę, o której nigdy nie marzyłeś. Jeśli masz za sobą najgorszą rzecz, która mogła ci się przydarzyć, nigdy już się nie będziesz niczego obawiał. Poprzez cierpienie uodporniłeś się na lęk.
Źródło: http://www.hospicja.pl/opieka_psych/article/275/chapter_2.html