Opieka duchowa nad umierającym

Ks. Eugeniusz Dutkiewicz

Z doświadczeń 20-letniej opieki hospicyjnej nad umierającymi płynie wiele refleksji i przemyśleń. Wśród nich występuje jedno z najważniejszych pytań dla opiekującego się umierającym: „jak zdjąć z niego trwogę”.

Człowiek umierający jest radykalnie w innej sytuacji niż osoba tylko chora. Po pożarze w Stoczni Gdańskiej (listopad 1994 r.) widziałem oczy ciężko oparzonych na krawędzi życia i widziałem równocześnie oczy ludzi śmiertelnie chorych na nowotwór.
Dwa odmienne obrazy ludzkich nadziei, gdyż są różne ludzkie zachowania w obliczu śmierci.

W Stanach Zjednoczonych panuje zwyczaj jasnego i dokładnego powiadamiania o stanie pacjenta. U nas i w niektórych krajach europejskich pacjenci nie są otwarcie informowani o swoim stanie, co powoduje wiele napięć na linii lekarz – pacjent.
Zrozumiałym staje się fakt, że chory niepokoi się, czy jest właściwie leczony, więcej – skarży się, że jest źle leczony.

Rodziny również znajdują się w podobnej sytuacji jak lekarz. Problem tkwi nie tylko w konieczności udawania i fałszu w rozmowach na temat stanu zdrowia, ale również na ukrywaniu przed chorym reakcji i przeżyć związanych ze świadomością śmierci bliskiej osoby.

Najczęściej chory sam zaczyna zastanawiać się nad problemem ewentualnego przebiegu choroby. Potrzebuje czasu na oswojenie się z przeczuwaną prawdą. Ten okres charakteryzuje zmienność nastrojów: od nadziei, że będzie wyleczony do lęku i smutku, że choroba może okazać się śmiertelna. Chory najczęściej zamyka się w sobie i zagłębia się w sygnały płynące z wewnątrz swojego ciała i ducha.

Przejście

Człowiek pragnie życia bez granic, dlatego lęka się jego załamania przez poważną chorobę. Lęka się również jego załamania przez śmierć. Jest to uzasadniona bojaźń. Nie śmierci ludzie się boją, a rozstania, w którym nie ma nadziei na spotkanie.
Każde rozstanie – bez iskierki, bez światełka – na spotkanie jest przerażająco bolesne. To tak jak z pasażerami w pociągu w sobie niosą własne stacje – celu i miejsca do ich dotarcia. Między innymi dlatego sens ostatecznego rozstania, jakim jest śmierć określa się słowem „przejściem”. Jedni mówią o przejściu przez tunel, inni, że przez próg, a inni o przejściu na drugi brzeg. W gasnącym się życiu człowieka tli się nadzieja, że na końcu tunelu jest światło, że za progiem ktoś czeka oraz że jest ten drugi brzeg.

Dlaczego boimy się tego „przejścia”?

Umieranie jest utajoną wewnętrzną walką. W niej jest zawarty subtelny, pełen tragedii ładunek emocjonalny, którego wszystkie słowa raczej fałszują niż ją odsłaniają. Obumieranie ciała, stopniowe i konsekwentne jest to proces ogałacania. Ukazuje go wewnętrzna walka „ja” ludzkiego, czyli tym kim człowiek jest z jego ciałem, czyli tym, co człowiek „ma”. „Ma” świat, rzeczy, przedmioty, role i ludzi.

Gdy narasta choroba i ból, człowiek nie widzi żadnego miejsca, w którym mógłby się schronić. Czuje tylko wewnętrzny skurcz. Ponieważ to, co nadciąga jest tak inne, niż to, co zna. Czuje jakąś próbę ucieczki do nikąd i przeświadczenie zarazem że ucieczka nie ma sensu, że to pustoszenie przychodzi z zewnątrz, świadomość wtedy reaguje całym zespołem lęków.

W wyniku powolnego rozpadu wszystkiego, co jest wokół mojego „ja” jawi się stan, w którym dominuje bojaźń o moje „ja”, przeżywane szczególnie w sytuacji, gdy wszystkie wiary zawodzą, a gdy zawodzą jeszcze miłości, nastrój trwogi i samotności
się pogłębia. I bywa, że nie z określonych miejsc w człowieku z głębokich
nurtów przeżytych chwil życia wyrasta poczucie winy, bo „mogłem żyć lepiej”. Poczucie winy przeradzające się w mękę.

Dochodzi jeszcze okrutna pamięć bólu – przed wymiotami, przed
dusznością. Ale najboleśniejsza jest w nim osobista „obawa” przed unicestwieniem jego Wieczności , jego Życia. Najczęściej jest to niezauważalne dla otoczenia. To jest ta jego największa bojaźń. Obawa – czy po tamtej stronie jest Ktoś, czy spotka Życie,
czy spotka Dobroć.

Przestrzeń bólu duchowego

We współczesnej medycynie, spuścizna kartezjańskiego pojmowania człowieka, która głosiła rozdzielenie duszy i ciała pozostawiła swój ślad w pojmowaniu bólu. Ból oznaczał jedynie tę cząstkę cierpienia, wobec której lekarz potwierdzał swoją koncepcję
leczenia lub swoją niemoc czy bezradność.

Medycyna hospicyjna przynosi szersze spojrzenie na pojęcie bólu człowieka. Łączy ze sobą w jednorodną całość: ból fizyczny, emocjonalny, społeczny, psychiczny, duchowy, religijny określając go słowem „Total Pain” tzn. ból wszechogarniający. Jednak u korzeni ludzkiego cierpienia tkwi jeszcze inny ból – ból „osoby”. Osoby ludzkiej z jej szczególnymi odniesieniami metafizycznymi, kulturowymi czy religijnymi.  Kiedy używam terminu „duchowy”, oczywiście nie mam na myśli „religijny”. Duchowość jest to ta część nas samych, która odnosi do podstawowych zasad życia. Często uwidacznia się jako poszukiwanie znaczenia istoty i sensu życia.

Odniesienia metafizyczne

Wiele pytań umierającego, nawet tych pozornie medycznych. z którymi styka się lekarz sięgają metafizycznych odczuć człowieka. Są to pytania o ostateczną rację bytu i jego tajemnic.

Oto niektóre z nich:

  1. a) czy ja mam raka, dlaczego ja muszę umrzeć? Świadomość choroby niesie zagrożenie trwałości i ciągłości bytu;

  1. b) co mi pozostaje? – moje „dzisiaj” jest pełne trwóg i moje „jutro” niepewne i kruche, rodzi poczucie żalu, buntu;

  1. c) jaki jest sens umierania? Bóg mnie karze? Dlaczego cierpię?
    Przychodzi refleksja: praca zawodowa przepada, nie ma przyszłości, żal życia nieprzeżytego do głębi. Wszystkie te pytania pogłębiają się i potęgują, gdy występuje ból fizyczny i odwrotnie wzmaga się ból fizyczny, jeśli one w chorym rezonują udręką.

Odniesienia kulturowe

Kultura będąc skarbnicą podstawowych wartości określających człowieka do świata, do innych ludzi, do samego siebie, proponuje również wzory i sposoby postępowania. Dostarcza znaków wyrażenia bólu: dźwięków, słów i gestów, które
nazywają ból, sprawiają ulgę i pozwalają na porozumienie. Chory szuka dla siebie „przestrzeni”, w której mógłby się porozumieć z otoczeniem. Tej przestrzeni nie tworzy żadna instytucja, ale ludzie, którzy by umieli czytać słowa i gesty tych chorych. Medycyna hospicyjna kształtuje nowe postawy i sposoby „bycia” przy umierającym, co najważniejsze stawia wysoki próg wymagań, co do wewnętrznej kultury.

Ostatnio zgłosiła się do nas rodzina, która poszukuje dla swojego chorego – „specjalnie takiego lekarza, który byłby również człowiekiem”.

Klimat obecności przy umierającym tworzy przede wszystkim zespół, od wewnętrznej kultury jego członków tak wiele zależy. Dom chorego ze swoją niepowtarzalną kulturą życia rodzinnego, ze swoim otoczeniem i tradycjami sprzyja stworzeniu tej przestrzeni. W domu – dźwięki, słowa, gesty chorego nabierają innego znaczenia, innego niż na oddziałach szpitalnych wśród rozproszenia i pośpiechu.

Wszelki rozgwar niepokoi samego chorego, we wnętrzu którego rzeczy i wydarzenia życia nabierają „świateł wieczności”. Chory widząc siebie i swoje miejsce w życiu porządkuje i odczytuje we właściwych proporcjach rzeczy ważne i mniej ważne, tym samym dochodząc do progów wieczności, które to progi pojawiają się wcześniej niż sam akt śmierci. I tak oto jego agonia w Chrystusie Ukrzyżowanym nasyca się blaskiem świateł nowego Życia.

Robert Twycross nazywa to „czasem rozpoczynającym odejście”. Chory w tym specjalnym czasie „odejścia” wypatruje duchowego spotkania z nami. A bywa przecież, że w naszej „krzątaninie” przy nim, nie zauważamy świętości i wagi łaski tego czasu.

Uczestnictwo zespołu hospicyjnego w bólu duchowym umierającego

Sferę ludzkiego cierpienia znamionuje intymność i samotność, a jednak umierający, kiedy przyzwala zbliżyć się do tajemnic swoich myśli, do tajemnic przeżywania bólu, strachu i zwątpień, wprowadza nas w uczestnictwo w jego cierpieniu. Hospicyjna opieka duchowa i towarzyszenie jest przeprowadzaniem zmierzającego ku progom wieczności. Przeprowadzanie ku wieczności: drogą ukojenia winy i wyciszenia lęku, równie trudną dla chorego, jak i dla zespołu.

Ukojenie winy

Poczucie winy wiąże się z samą naturą człowieka, z miejscem, jakie zajmuje człowiek wśród ludzi. Doświadczenie winy sięga korzeniami swoistej formy miłości do człowieka. Uwiera nas krzywdą wyrządzoną bliźniemu. Uwiera nas „wyrzutem” mienia. Ale często trwa w nas poczucie winy jakby nieokreślone, że kogoś nie zauważyliśmy, kogoś pominęliśmy, że dla kogoś byliśmy ciężarem niż pomocą, że rozbudziliśmy oczekiwania czy sprawiliśmy zawód. To poczucie winy niekiedy tkwi bardzo głęboko w duszy, w jego zgryzocie i nie zawsze człowiek potrafi dać sobie z nim radę sam. Rozmowa z kimś godnym zaufania, przyjaznym może wiele wyjaśnić i przynieść pomoc i ulgę obciążonemu sumieniu.

Wina zamieniona w słowo, przekazana drugiemu człowiekowi pod rozwagę nie tylko mniej uwiera, ale przechodzi drogę swoistego oczyszczenia tzw. uwalniania od przeszłości. Kiedy umierający będzie czuł w nas zrozumienie, opiekuństwo, będzie ośmielony, aby móc złożyć w nasze ręce swój ciężar duchowy. To złożenie nazywa się – ukojeniem. A moc tego ukojenia płynie z nas dlatego, że źródłem nie jesteśmy „my”, lecz to, co w nas.

O źródło tych mocy trzeba pytać.

I źródła tych mocy trzeba szukać.

Wyciszenie lęku

Słowa chorej: „mam głowę pełną myśli – nie mogę czytać, nawet nic z modlitewnika”. Gąszcz myśli o rzeczach i wartościach naprawdę ostatecznych, a w nim dominujący lęk, zmora bezsennych nocy i pytań o nowotwór, o jutro, o rodzinę. Lęk, który bywa nieraz bardzo przęjmujący. Czasami jakby przycicha, gdzieś się ulatnia, by znowu
w chwili najmniej oczekiwanej powrócić z nowa siłą do człowieka. Powraca, niestety nie tylko do chorego, uderza w nas samych. My wspólnie boimy się pytań i odpowiedzi o „prawdę”. Tkwi w nas głęboka szczelina: w opiekunie między tym, co i jak choremu powiedzieć? – a tym, co chce lub potrzebuje wiedzieć, zaś w chorym między tym, co zostało mu powiedziane – a tym, co usłyszał i przyjął.

Choć niejednokrotnie pytania i odpowiedzi o ową „prawdę” oddzielają nas od chorego, to troska o niego i opieka nad nim, wzajemnie nas do siebie zbliża – jednak to, co nas może złączyć, to ufność – siła zdolna wyciszyć lęk.

Przestrzeń ufności, którą czerpiemy z Boga, każe nam się „zatrzymać” przy chorym nie tyle z naszymi wierzeniami i religią, co z jej duchem. Jedynie on może pozwolić nam się
spotkać z chorym w miejscu jego duchowej drogi, gdyż może się okazać, że nie jest to lęk przed przeszkodami na drodze choroby cierpienia, tylko lęk, że sama droga usuwa się nam spod nóg. Zrodzony w takich okolicznościach lęk należy do najbardziej
przejmujących ze wszystkich lęków. Wokół człowieka istnieją obszary, w które wkracza zawsze sam.

I w tym momencie współtworzenie z chorym przestrzeni ufności wyciszającej jego ból, staje się „wiatykiem” naszych dłoni. Odwołuję się do dziecięcego obrazu ufności. Dziecko nie zna słowa „ufność”. Zna ręce matki i wie, że one są. Znakiem hospicyjnego wiatyku – są nasze dłonie. Umierający musi je znać i ufać, że są. Że jesteśmy.

Zdjąć trwogę

Że jesteśmy. To jest nasze „teraz” z chorymi. Nasze budowanie wsparcia umierającego oparte jest o wewnętrzny słuch – sercem i duchem. Bo to, aby rozumieć „mowę” cierpienia człowieka umierającego. Wiele sposobów porozumienia nie można wyrazić słowami, gdyż budowanie przestrzeni wsparcia wynika z głębin
mojego ducha. Nasza otwartość, wrażliwość, pokora, słuchanie, gdy się na chwilę przyjdzie do chorego i pomilczy więcej mogą znaczyć niż rozmowa. To są sekundy, ale jest to czas duchowego przesłania. To duchowe przesłanie jest czytelne na naszym obliczu i w naszych słowach. Ono musi rezonować w nas motywacją służby w Hospicjum oraz głębią własnego ducha.