Ks. Adam Boniecki
Trzeba doświadczyć śmierci, żeby naprawdę usłyszeć przesłanie Ewangelii, czyli Dobrej Nowiny, że „życie się nie kończy, ale zmienia”.
Wciąż noszę w sobie śmierć tych, których kochałem: rodziców, innych bliskich ludzi. Byli cząstką mego życia. Po ich odejściu świat jest inny i ja jestem inny. W miarę upływu lat przybywa, a świat jest inny coraz bardziej. Z ich śmiercią i ja trochę umarłem. Czas ran nie leczy, choć trzeba żyć jak przedtem, normalnie, nie na cmentarzach, ale między żywymi. Śmierć tych, których kochamy, nas przemienia. Naukę Jezusa o zmartwychwstaniu są zdolni przyjąć dopiero Ci, którzy przeszli przez doświadczenie śmierci tych, których kochali, własnej śmierci: un peu mourir.
Nad kim płaczesz? Nad tymi, co umarli, czy nad sobą? Nad sobą. Opłakując ich śmierć, opłakujesz własne osamotnienie, własną dolę tego, który został. Własną śmierć. Bo ich odejście to trochę (un peu) twoja własna śmierć.
Nieodwracalność. Niczego już się nie da naprawić, niczego odwołać, nie da się powiedzieć tego, z powiedzeniem czego się zwlekało. Za późno na skąpioną – nie wiedzieć czemu – czułość. Teraz niewykonane, niepowiedziane, nienaprawione trzeba nieść w sobie. „Śpieszmy się kochać ludzi…”. Kochać? Śpieszmy się, żeby zdążyć powiedzieć o miłości. Nie ma sensu tamtych niespełnień spychać na dno niepamięci. Prędzej czy później wypłyną. Są gorzką prawdą o nas, a prawda o nas to pokora. Tak, nie było nas tam, gdzie powinniśmy być. I nic tego nie zmieni.
Pierwsze słowa, które przez łzy wypowiedział młody Karol Wojtyła, kiedy wrócił (z obiadem) do domu i zastał ojca bez życia, brzmiały: nie było mnie przy śmierci brata, nie było mnie przy śmierci ojca.
„Wypadki nie zdarzają się innym” – głosiły w latach 70. napisy przy francuskich autostradach. Poczucie, że „umierają inni”, towarzyszy młodości. Nawet choroba, nawet otarcie się o śmierć nie wymusi (może, co najwyżej na chwilę) refleksji: „mogłem to być ja”. Pierwszym sygnałem, który do świadomości dociera, to odchodzenie „kolegów z naszej klasy”. Potem już wystarcza prosty rachunek – chrzest dziecka i myśl: „na jego ślubie już mnie nie będzie”. Planowane daty, np. zbudowania autostrady, czy czegoś tam, i myśl: „ja już tą autostradą jeździł nie będę”. Można o tym nie myśleć, można np. się zanurzyć w wir zajęć, być intensywnie potrzebnym, można się „sprawdzać” tak czy siak i mruczeć do siebie: „nie jest jeszcze tak źle”. Można też – radzę – zacząć selekcjonować: co ważne – zatrzymywać, co pozorne, co tylko doraźne – odpuszczać.
Zdarzyło mi się kiedyś w nocy wysłuchać we włoskiej telewizji długiej rozmowy z księdzem, zakonnikiem, poetą, człowiekiem mediów, w ostatnich latach życia pustelnikiem Davidem Marią Turoldo. Nic wtedy o nim nie wiedziałem. Z rozmowy wynikało, choć wygląd na to nie wskazywał, że jest poważnie chory. Upłynęło od tej rozmowy już kilkanaście lat (zmarł w 1992 r.), a ja doskonale pamiętam, jak mówił, że ze swoją śmiercią trzeba się zaprzyjaźnić. Erem, noc i pogodny spokój, z jakim to mówił – a było oczywiste, że mówi o sobie – zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Trzeba się zaprzyjaźniać ze swoją śmiercią. O tym był wiersz, który wtedy przeczytał, a którego nigdy nie udało mi się znaleźć. Znalazłem inny jego trójwiersz: „Głęboka noc: / Boże spraw, że noc się skończy, / że już nie będzie Nocy”.
Śmierć wielkich ludzi. Wiedzieliśmy, że są. Często fizycznie dalecy, byli ważnymi elementami świata. Ważni, choć tak dalecy, że niemal nierzeczywiści: Mahatma Ghandi, Jan XXIII, Matka Teresa (widziałem ją z daleka raz czy dwa razy), brat Roger (z którym kilkakrotnie siadałem do wspólnego posiłku, rozmawiałem i modliliśmy się razem), Zbigniew Herbert (jedno spotkanie i dwie rozmowy telefoniczne) – przez śmierć stali się jakby bliżsi. Wiedząc, że już ich nie będzie wśród żywych, staramy się szybko zbierać wszystko, co można o nich wiedzieć. Często o różnych wspaniałych ludziach dowiadujemy się dopiero kiedy umierają. Zbieramy wszystko, choć nie wiemy, co z tego za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat zostanie. Może być i tak, że ich bardzo intensywna obecność za życia, po śmierci rozpłynie się w nieuwadze i niepamięci potomnych. Ale nie dla nas. Odejście tych, którzy zawsze (w granicach mego świadomego życia) byli, odejście rodziców, kardynała Wyszyńskiego, księdza Bozowskiego, Jerzego Giedroycia, Jerzego Turowicza, Jana Nowaka Jeziorańskiego – przemieniło kształt mojego świata. Na zawsze.
Źródło: www.tygodnik.onet.pl